INDIE

25 czerwca 2016 r. ... zaczyna się. Na dzień dobry mamy 1,5h opóźnienia do Warszawy, ale puste drogi o poranku nie przeszkadzają. O dziwo, jesteśmy na czas ;).
Długa odprawa (okaże się to normą niepojętą dla mnie im bardziej na wschód).
6.25 wylatujemy do Berlina liniami AIRBERLIN (w drodze w cenie ciasteczko i napoje do wyboru).



Około 9.10 wysiadka i krótki odpoczynek. Bez głównego bagażu jest łatwiej spacerować, znajdujemy sympatyczne miejsce na relax z browarkiem ;). Później kolejna odprawa, zdejmowanie wszystkich pasków, saszetek, łąńcuszków, opróżnianie kieszeni kolejne macanko, ubieranie się i tak wielokrotnie.
12.00 kolejny, większy samolot Airbus 320, zmiana linii na ETIHAD z Abu Dhabi i przed nami najdłuższy lot.




Głodni nie wyszliśmy z samolotu na obiad wybrałem kawałki kurczaka, sałatkę z fasolą i duszone ziemniaki z brokułą. Oprócz tego full napojów, atmosfera się rozluźniła, widoki za oknem? - brak, więc drink, jakiś filmik, muzyczka i spać.
W końcu Azja. Jesteśmy w Abu Dhabi widać przepych.

i pierwszy kontakt z "obcą" cywilizacją ;)




22.00 po kolejnej odprawie i ostatni lot największym samolotem 10 foteli obok siebie, towarzystwo w większości ma ciemniejszą karnację. Kolejne Menu do wyboru, tym razem była to rybka z ryżem, jogurcik owocowy i ciastko alla kruszonka z kremem. Znów full napojów, film, drink, albo odwrotnie, ale więcej drink niż film. Fotele wygodne, ale roboczogodziny dają znać, lekki sen i o o 3.10 lądujemy w Delhi.

26.06.2016 r. Po odprawie lotniczej, pozostaje wypisanie papierka z informacją o nr paszportu, wizy, imiona, nazwiska, adres i telefon zamieszkania i adres hotelu, gdzie będziemy ;) (a skąd ja mam wiedzieć?). Adres mieliśmy wcześniej przygotowany - najważniejsza logistyka. Odbiór naszych "zachomikowanych" plecaków. Zadekowaliśmy się na lotnisku, chłodno, klima działa, łazienki i pierwsza al'la kąpiel pod umywalką i spać chociaż z 3 godziny, aż otworzą metro. Wymiana 100 S na rupie, 1=63 rupie minus prowizja 40 rupii (zdzierstwo).
No zaczyna się przygoda, odwrotu nie ma, wyjście z lotniska jest jednokierunkowe. Uderzenie upału, to już około 8.00 jest gorąco i wilgotno, świeci słońce, jak nie monsum. Schodzimy z wózkami do metra, zakup biletów za 60 rupii (ceny od 10 do 60 rupii). Jedziemy 3 przystanki do stacji New Delhi. Stamtąd wychodzimy i kierujemy się z 200 metrów na Railly Station.
Przed dworcem parking taxi, tuk-tuki, jesteśmy na dworcu - nasze miejsce na kilka godzin, bo czekamy na Remiego.
Pierwsze w życiu prawdziwe banany 2 za 10 rupi, krótkie, słodkie grubaski, to jest TO. Plan jest taki: szukamy transportu do Amritsaru, w domyśle pociąg. "Poznajemy" naszego doradcę (pan w koszuli z długopisem) "naganiacza" - będzie takich wielu. II doradca był sikhem, pierwszy kurs tuk-tukiem do biura podróży i od razu full kontakt z indyjskim "uporządkowanym" ruchem drogowym, jazda pod prąd. Pierwsza jazda bez trzymanki  iii-chaaa. Nasz Shatabdi Express zarezerwowany na cały tydzień, jak i inne pociągi (nauczka na przyszłość - rezerwacja!!!). Pozostaje samolot lub autobus. W biurach proponują samolot (dla nich największa prowizja) za 135 S na jutro z noclegiem w cenie w Delhi, biura z klimatyzacją piękny chłód po tym upale. Znajdujemy koło dworca kolejne biuro. Wcześniej pierwszy browar Goodfather strong duża butelka 635 ml. W biurze cena za sypialny autobus 2000 Rs, ale coś im nie wierzymy ;).
Przyjeżdża Remi, decydujemy się na zmianę dworca, bardziej na skraj miasta w końcu Delhi to miasteczko 22 milionów ludzi. Wsiadamy w metro za 20 Rs jedziemy 3 stacje Keshela Delhi (Kasmiri). W ciągu 20 minut mamy bilety na sypialny autobus - cena 700 RS ;). Autobus wyjeżdża o 22.00 (wyjeżdżamy o 23.00). Sen nie nadchodzi, trzęsie, jak diabli, wiatr nie daje ochłody. Nocny autobus - dwuosobowe kabiny z materacem i zasuwanymi drzwiami, co do higieny, temat sporny jak na europejczyka. 

Ludzie śpią wszędzie nawet przy ruchliwej drodze. Jest 35 stopni, czasem mniej, ale niewiele.
Leniwie obserwowałem budzące się życie, wstających ludzi z leżanek, wychodzących z namiotów.
27.06.2016 r. Około 8.00 jesteśmy w Amritsarze, "dworzec" niczego sobie !!!!.




Tuk-tuki są wszędzie, ustalamy cenę 2 tuki za 200 Rs i jedziemy do Guest Housu. Jeden pokój 6 łóżek, prysznic, kibelek - 2 dni podróży i w końcu można się wykąpać, bezcenne.




Idziemy na miasto, musimy znaleźć dalej transport, okazuje się, że pociąg jest dobrym rozwiązaniem. Hmmmm, okazuje się, że kupno biletu to wyzwanie dla obcokrajowca. Trafiamy na doradcę, 3h i mamy bilety 380 Rs za ryj, oczywiście Goodfather nam pomógł przetrwać ten upał.




dworzec kolejowy
Obowiązki załatwione i idziemy do Golden Temple, okazuje się, że plecaki podręczne i buty musimy zostawić w szatni - jest za free. 


Potrzebne jeszcze nakrycie głowy w postaci chustki, sa koszyki z darmowymi chustkami. Jeszcze tylko przejście przez płytki basenik i jesteśmy.





Pozostaje zwiedzanie, wspólne fotki. Szkoda, że na wstępie nie ustaliliśmy godziny i miejsca zbiórki, bardzo to ułatwia życie o czym sie przekonamy ;). Samoistny podział na grupy, w piątkę trafiamy na darmowe żarcie. 10 000 wydawanych posiłków dziennie, aż niemożliwe. Obserwując, jak to wygląda od strony organizacyjnej - dają radę. Menu - ryż, fasola Dal, owsianka (mniam), czapatti i woda do picia.


To jeszcze nie koniec dnia, czeka nas jazda na granicę z Pakistanem na codzienne uroczyste zamykanie granicy indyjsko - pakistańskiej w Atari - Wahga. Około 35 km tuktuk jeden na 8 osób, ale jedziemy za 300 Rs w dwie strony (driver na nas czeka). Musimy zdeponować za opłatą plecaki za 50 Rs i spacer ponad kilometr, kolejna przeprawa przez kontrole, przepychanki, bo bardzo dużo ludzi, a to poniedziałek. Imponujące, ale bez przesady widowisko. Słońce daje popalić, czas upływa za wolno, przynajmniej jak dla mnie.


Kąpiel ponownie, dopakowanie i tuktukiem o północy jedziemy na dworzec kolejowy o 1.20 mamy pociąg do Jammu 7.00. Siedem osób i siedem różnych informacji gdzie ma przyjechać pociąg, trochę na czuja, ale trafiamy. Nasze kuszetki zajęte, robimy trochę hałasu,zapala się światło i znajdują się nasze miejsca. Ciasno, ale jedziemy. 

 
28.06.2016 r.   Romek robi sobie kolacje, ma za widownie cały al'la wagon hindusów, jem i ja,później nawet zasnąłem. Za oknem sennie i deszczowo powoli budzi się życie za oknem. W ciągu 8 godzin przejechaliśmy niecałe 200 km, średnia mało imponująca.




 Wysiadka, zostawiamy bagaże na kupie, 2 - 3 osoby idą zrobić teren, dworzec niedaleko. Okazuje się, że 8 osób to za dużo na jeepa, busy widać, że mogą mieć problem z dojazdem do zakrętu ;> Życzliwy busik za drobną opłatą dowozi nas na inny dworzec, fakt autobusów więcej. Ale to w dalszym ciągu pierwszy kontakt z transportem indyjskim (o Jeeezuuniu!!!)

 





W Jammu Remi z Romkiem i Bobim ugadują busa ;), koszt 4400 Rs płatne z góry u szefa, pakujemy i nasz driver Irshad Whmad Sig odpala białą maszynę i w drogę w góry. W końcu .... do góry

nasz bus

Jedyna legalna forma zakupu alkoholu w tzw. "WINE SHOPie"
Po drodze na postojach można było zauważyć pełno chwastów. Okazało się później, że w całych Indiach to bardzo popularny chwast, na który często się natykaliśmy. Zresztą, jak sama nazwa wskazuje konopie indyjskie ;).
 
Jedziemy do Srinagaru, po drodze dużo jednostek wojskowych, driver za swoje wykupuje, jakieś wjazdówki. Przed tunelem (2,5 km) mamy kontrolę paszportów - daję wcześniej przygotowaną listę, idzie szybciej. Wjazd do długiego tunelu i mam wrażenie, że wyjeżdżamy trochę w innym świecie. To już Kashmir, zajebiście sporny z Pakistanem teren. Dochodzi do tego, że mapa Pakistanu, czy też Indii ma w innym miejscu granicę. Dużo jednostek wojskowych i ogólnie czuć to napięcie. Ale co!!!, my jedziemy w końcu od 1994 r. otworzono ruch turystyczny na tych terenach.







Jedziemy. Śrinagar 1700 m. npm. Oczywiście przypadkowo pojawiają się naganiacze, znajomy drivera zaprasza nas na obejrzenie houseboata i zostaliśmy. Mamy 3 pokoje, śniadanie w cenie i woda mineralna litr na pokój dziennie.


Na zdjęciu wygląda efektownie, w rzeczywistości podłoga skrzypi i się ugina.
Idziemy na obejście miasta i na jedzonko. Szukamy internetu, Jacek znalazł szału nie ma, ale krótka informacja w świat poszła. ŻYJEMY!!!! Na marginesie w całym Ladakhu nie działają nasze telefony, blokada!!!!.
29.06.2016 r.  Zaczyna się !!! Od rana atakują nas umówieni rzekomo sprzedawcy biżuterii, szlachetnych kamieni, paszminy itd. Mamy omówioną wycieczkę shinkarami po jeziorze Dal, 2 godziny pływania, odwiedziny w sklepie z dywanami (bezcenne ;?>) i płyniemy. Nasz dziadek coś tam podśpiewuje, podgaduje na zakończenie daję mu bakszysz 1 S, nasz włąsciciel houseboata płacze, że ten z II shinkary nie dostał. Ja mówię, że powinni dać chłopaki co płyneli. Kit im w oko. Dałem. Później dowiedziałem się, że chłopaki swojemu dali 2 S. Zaczyna rosnąć irytacja !!!







sklepik w którym zaskakująco można kupić bardzo dużo. Co dziwi w mieście, w którym jest prohibicja. Piwo, wino, wódeczka, haszysz, papieroski ;)
Shinkary kosztowały nas po 1000 Rs za łódkę, czyli 250 Rs na osobę, chcieli po 1500 Rs.
Idziemy coś zjeść i szukamy transportu dalej. Koryto wygrało i zostały nam tylko 4 bilety na autobus po 900 Rs, dogadaliśmy jeszcze 4 miejsca w jeepie za 1060 Rs za osobę.

  

chicken soup - najlepsza, jaką jadłem w Ladakhu, a przez 3 tygodnie podszedłem do zupki z 6 razy
chapatti
30.06.2016 r.  Pobudka, dopakowanie i o 5.30 śniadanie na łodzi. Omlet z jednego jajka, trochę dżemu, chleb tostowy, herbata kashmirska i wrzątek na tyle można liczyć. (I śniadanie identyczne).
PODSUMOWANIE:
Kontakt z mieszkańcami Śrinagaru spowodował, że nigdy więcej tam nie pojadę. Banda "cfaniaczków" uważająca turystów za baranów, których można doić. Rozliczyliśmy się wieczorem, okazało się, że woda nie była za darmo tylko po 35 Rs za litr, na brzegu za 2 litry była po 30 Rs. Dopłata za kolesia, który nam przynosił wodę i "usługiwał", żart!!!. I do tego dostali, jakiś bonusik ze 100 Rs. Rano z kolei płacz, że chcą jeszcze bakszysz. To było bardzo ciche pożegnanie, na bardzo pazernych kolesi trafiliśmy. Ale to standard, jak się później dowiedzieliśmy od innych.


7.00 punktualnie rozpoczynamy naszą wyprawę, wjeżdżamy w Ladakh.

Na łodzi zrobiliśmy losowanie: jeep przypadł: ja, Bobik, Szymon i Boguś i 3 innych młodych pasażerów. Jedziemy do Kargil, przed nami I wysoka przełęcz Zoij La 3528 m npm.








Około 14.00 dojeżdżamy do Kargil, które jest na wysokości 2672 m. npm. Meldujemy się pierwsi, TATA jechał wolniej, ale niewiele. Szukamy się z chłopakami, bo okazuje się, że są 2 dworce autobusowe, bardzo zabawne!!


W między czasie załatwiamy  2 pokoje (1250 Rs za 4 osobowy)

W Kargil poznajemy Darka i Rafała z Bielsko-Białej i jest nas 10, to jest coś, niezła ekipa ;). Dokupujemy po południu bilety na dworcu autobusowym.
1.07.2016 r. Jest już lipiec, porannym autobusem 4.30 pakowanie i o 5.00 ruszamy. Okazuje się, że nasza jeepowa czwórka ma inny autobus, na postojach się spotykamy, dwie linie autobusowe - jedna trasa ;).



 

Powoli, ale systematycznie robimy aklimatyzację, spinamy się coraz wyżej, kolejne noclegi, a następny już na 3500 m. npm. w Leh. Okazuje się chłopaki w drugim TATKu wpadli na podobny pomysł. Dzisiejszy trip kończymy w Lamayuru 80 km przed Leh. Bardzo urokliwe i klimatyczne miejsce.





nasz nocleg
Jak podają "najpiękniej położony klasztor w Ladakhu", no i to by się zgadzało. Jest pięknie. Według rozpiski w dniach 1 i 2 lipca jest coroczne święto w klasztorze. Jest pierwszy, mnóstwo wiernych i białasków z całego świata, a my w środku tego wszystkiego.








Pod wieczór zdobyłem jeszcze z Szymonem pobliskie wzgórze, bo póki co tylko tyłki wozimy.


U naszego dobrodzieja, nie dosyć, że śpimy po 200 Rs od osoby, to jeszcze się stołujemy. Na wieczór udało nam się załatwić po jednym zimnym Kingfisherze, a może to był Godfather za 170 Rs. 
2 x 2 gdzie ja i Szymon na glebie

klasyczna zabudowa sufitowa

Momos mix


2.07.2016 r.    Rano śniadanie i przed 8.00 pogoń za TATĄ, udało się jedziemy.

Romek na dachu mocuje plecaki

w czwórkę siedzimy razem z kierowcą, dobra miejscówka


wjazd do Leh
 Wjeżdżamy na dworzec autobusowy, dowiadujemy się, jak dotrzeć do Changspa - czyli turystycznej dzielnicy. Mamy kilometr z groszkiem spaceru z plecakami. Zatrzymujemy się w Garden Restaurant, sprawdzamy internet (działa WIFI - szału nie ma), śniadanko i z Remim i Romkiem idziemy szukać kwatery.



 Niedaleko znajdujemy Guest house Rab-yang u zajebistego kolesia Kolto.

Noclegi wychodziły coś około 300 Rs na osobę, pokój małżeński, a nas czwórka, ale to już standard. Internet w cenie, woda mineralna Kinley z lodóweczki 20 Rs za litr, zawsze ciepła woda i możliwość zostawienia depozytu. Zresztą, jak to w Indiach ceny są od tego żeby dopasowywać do siebie, cena docelowa jest ceną kompromisu. ;)

















































Brak komentarzy:

Prześlij komentarz